Powrócił, by zginąć

Obecnie wokół mnie wytworzyła się pustka. Wypełniam ją jakąś dorywczą pracą, w którą wtłaczają się myśli o przeszłości. Pozostałam sama i moje dzieci, ale one mają własne rodziny i nawał swoich spraw. Moje pokolenie powoli przemija, wygasają również kontakty z dalszą rodziną i przyjaciółmi. Pozostaje tylko papier i długopis. Opowiem jedną z wielu historii, której scenariusz napisało życie. Moje życie i życie ludzi żyjących wokół mnie.

W 1939 roku wybuchła wojna. Przygotowana już byłam do wyjazdu, aby kontynuować naukę w Liceum im. Klaudyny Potockiej w Pułtusku. Miałam śliczny, nowy mundurek. Pierwszy września 1939 roku był wyjątkowo pięknym, słonecznym dniem. Już tyle lat minęło, a ja każdego pierwszego września boję się słońca. Gdy pierwszego września zaświeci słońce i spojrzę w górę na czyste błękitne niebo, widzę i słyszę warkot samolotów (eskadrą zawsze leciały po kilka) i huk bomb spadających na wozy uciekających ludzi ze wszystkim, co mogli zabrać – nawet inwentarz żywy. Uciekali przed frontem, bo wszyscy liczyli na pomoc państw z zachodu. Uważali, że wkrótce powrócą do swoich domów. „Nie damy nawet guzika”– było rozpowszechnione powiedzenie, bo przecież Anglia i Francja nam pomogą, to nasi sojusznicy – trzeba czekać! I uciekali. I czekali na tę pomoc. I wciąż żyli nadzieją.

Pod koniec sierpnia 1939 roku (był to 24 lub 26 sierpnia) ogłoszono mobilizację. Brat mojej mamy, mój ukochany wuj Stanisław, został powołany do wojska. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że dostał się do niewoli niemieckiej. Był to dla nas wszystkich, dla całej rodziny, straszny cios. I zaczęło się piekło pod panowaniem niemieckim. Najpierw zwołano niepełnosprawnych. Żeby ich leczyć – bo u nas w Polsce było „zacofanie”. Nie wiadomo, gdzie ich zabrano. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że „wyleczyli” ich w lesie albo za Makowem Mazowieckim albo za Ciechanowem. I tu i tam są ich groby. Potem zabrali nauczycieli, kilku księży, między innymi z Krasnego – ks. Karwowskiego, zabrali też policjantów – całą przedwojenną inteligencję miejscową. Część zdołała się ukryć, ale większość zabrali, np. mojego nauczyciela Józefa Miziołka – uczył mnie w Szkole Powszechnej w Rączkach w I i II klasie. Zginął w obozie niemieckim.

Jesienią 1940 roku w Krasnem, w pałacu Czartoryskich, w parku, Niemcy urządzili siedzibę E. Kocha. Podobno dlatego w gminie Krasne były wysiedlenia, choć dokładnie nikt z nas tego nie wiedział. Przyszedł też czas na moją rodzinę i sąsiadów. Wysiedlono nas, sąsiadów, całe wioski – wszystkich, którzy mieszkali przy torach kolejki wąskotorowej. Wysiedlono cały pas ziemi wokół torów kolejki wąskotorowej Krasne – Ciechanów i zasadzono od północnej strony torów w niektórych miejscach las, który rośnie do dziś. Rozebrano budynki, niektóre przeniesiono do innych miejscowości. Murowane obory z kamienia wywieziono na budowę drogi. Cały inwentarz Niemcy zabrali, a ludzi wywozili w okolice Częstochowy, do „Generalnej Guberni” – tam miała być Polska, choć oczywiście również okupowana. W naszym gospodarstwie, w którym były nowe zabudowania, miał się podobno osiedlić jakiś osadnik niemiecki, ale do tego nie doszło.

Moja cała rodzina uciekła. Uciekaliśmy w nocy, aby nie dać się wywieźć. Mogli z nami zrobić przecież to samo, co z niepełnosprawnymi. Ostrzegła nas bratowa mojego ojca, która uczyła muzyki dzieci niemieckiego „landrata” (dziś starosty). Uciekaliśmy aż pod Siedlce. Tam dogonili nas Niemcy. Pomocy z Zachodu wciąż niestety nie było. Musieliśmy więc wracać. Zaczęła się pięcioletnia tułaczka pod strachem. Nigdzie nie byliśmy zameldowani. Najdłużej w czasie wojny przebywałam z tatą w Mierzeńcu, a reszta rodziny rozlokowała się pojedynczo w różnych miejscowościach u rodziny i znajomych. Zmienialiśmy często miejsce pobytu, aby nie narażać na niebezpieczeństwo siebie i ludzi, którzy nas przyjęli. Przebywaliśmy przeważnie u rodziny mojego ojca, u znajomych i przyjaciół. Mama i babcia mieszkały w Grabówku u mojego stryjecznego brata, ciotki u krewnych i koleżanek. Wszędzie gdzie byłam, starałam się być pożyteczna. Robiłam to, co umiałam. Na brak pracy nie mogłam narzekać. Wszystko było na kartki, nawet buty. Trzeba więc było zaopatrywać się we własnym zakresie. Najbardziej potrzebne były ciepłe swetry na zimę.      W szkole, w gimnazjum w Pułtusku, nauczyłam się wielu rzeczy, które mi się przydały. Uczono nas szycia, robót na drutach, nawet metaloplastyki. Robiłam więc swetry z owczej wełny, skarpety, szyłam ubrania. Pomagała mi ciocia. Byłyśmy rozchwytywane. Robiłyśmy nawet sukienki z wełny, a dla mężczyzn ciepłe kalesony. Uczyłam również dzieci, gdyż szkół dla polskich dzieci nie było.

W 1943 roku wrócił wujek Staś. Zachorował w niewoli na grypę i miał silny kaszel. Obozowy lekarz, oficer rezerwy, pochodził z okolic Pułtuska. Zaprzyjaźnił się ze Stanisławem. Celowo uznał, że podejrzewa u niego gruźlicę. Niemcy bardzo bali się epidemii gruźlicy i tyfusu. W ten sposób wuj został zwolniony do domu, którego już przecież nie było. Wielka była nasza radość z jego powrotu, ale trwała krótko. Okazało się wkrótce, że Staś wrócił po swoją śmierć. To było chyba przeznaczenie. Stanisław po powrocie z niewoli zameldować się musiał w gminie. Ponieważ nie było naszego domu, przydzielono mu gospodarstwo w Wężewie, którego właściciel uciekł, gdyż został przyłapany za zabicie tucznika dla swoich potrzeb. Zamieszkała z nim moja mama. Czasem również tam bywałam. Nie byliśmy nigdzie zameldowani. Groziła nam za to surowa kara, a nawet śmierć. Śmierć w tamtych czasach spotykała ludzi na każdym kroku, nawet za zabicie dla własnych potrzeb wyhodowanej przez siebie świni.

W czerwcu 1944 roku, w czasie pobytu w Wężewie, zachorowałam – wysoka gorączka i ból w obu kolanach unieruchomiły mnie w łóżku. Wszyscy myśleli, że uderzyłam się, ucząc się jazdy na rowerze. Zawieźli mnie do felczera w Krasnem, który od razu stwierdził, że jest to zapalenie stawów, a nie uderzenie. Zalecił jakiś płyn do picia i kazał leżeć w łóżku. Po jednodniowej kuracji było gorzej. Kolana tak bolały, że z oczu ciekły mi łzy i byłam bardzo osłabiona. Już sąsiadki wróżyły mi najgorsze i w drugim pokoju głośno modliły się za moje zdrowie. Wujek Staś postanowił zawieźć mnie do Przasnysza, do lekarza, który nazywał się Kłyko. Starszy i już doświadczony lekarz nie chciał mnie początkowo leczyć podejrzewając, że leczyłam się u znachora od kilku lat. W tak ciężkim byłam stanie. Badał mnie trzy godziny. Stwierdził, że felczer dobrze rozpoznał chorobę, lecz dał zbyt silną dawkę leku. Doktor Kłyko leczył mnie później poprzez przetaczanie krwi z żyły do mięśni. Na kolana kazał kłaść kompresy i wystawiać na słońce. Leków dla Polaków nie było, nie było też miejsc w szpitalu. Po dwóch miesiącach choroby musiałam na nowo uczyć się chodzić. Taką miałam przygodę. Prawdziwą przyczyną mojej choroby stawów była łapanka.

Wężewo to długa wieś. Mieszkaliśmy w środku wsi na skrzyżowaniu dróg. Solidarność wśród miejscowej ludności była bardzo duża. Wszyscy w tamtych czasach byli sobie bardzo życzliwi. Ilekroć żandarmi ukazali się pod Krasnem, to zaraz szła poczta pantoflowa od domu do domu. Tak było i tym razem. Przybiegła nas ostrzec sąsiadka, żona nauczyciela i szybko z motykami wybiegłyśmy w pole buraczane. Było po deszczu, buty zostawały w błocie, więc zdjęłyśmy je i boso, tam gdzie najbardziej mokro, poszłyśmy w pole. Udało się uniknąć łapanki, lecz przypłaciłam to zdrowiem.

W grudniu 1944 roku wszyscy wiedzieli, że trwają walki na wschodzie „Drang nach Osten”, ale lokalna gazeta niemiecka dostępna dla ludności polskiej opisywała tylko niemieckie zwycięstwa. Gazeta ta, jeśli dobrze pamiętam, nazywała się „Neue Zeit”. Prawda była zupełnie inna. Im dalej na wschód, tym bardziej zimno i trudno było Niemcom dostosować się do takiej

temperatury. Potrzebne były ciepłe okrycia dla wojska. Postanowili zdobyć je od ludności polskiej. Pewnej grudniowej niedzieli udałam się do kościoła w Gołyminie. Mieszkałam wówczas z tatą w Mieżeńcu. Msza Święta odbyła się jak zwykle, lecz wyjście z kościoła było niespodziewanie przykre. Przy drzwiach stali żandarmi i sprawdzali u każdej osoby, co ma na sobie ciepłego. Szczególnie chodziło im o kożuchy, kamizelki czy większe kołnierze futrzane. Zabierali wszystko nie tylko z męskich, ale i damskich rzeczy. Zatrudniali krawców polskich, którzy potem przerabiali te rzeczy na ubrania dla niemieckiego wojska. Na szczęście nie miałam takiego ubrania, ale strasznie się bałam, bo byłam nie meldowana i nie miałam żadnego dowodu. O to jednak na szczęście nikt nie pytał. Wielu ludzi wróciło w tym dniu do domu w cienkich swetrach, choć mróz był duży. Grube i ciepłe swetry też zabrano. Taka akcja była w wielu kościołach. Potem już nikt do końca wojny żadnego futra nie założył.

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Jednocześnie zbliżał się front. Wszędzie było pełno wojska. Byłam wtedy w Wężewie. Administracja niemiecka nie działała, panoszyło się wojsko. W każdym domu mieszkali żołnierze. Zrobiło się niebezpiecznie, były naloty bombowe. Wrócili też właściciele gospodarstwa, w którym przebywaliśmy. Oczywiście nikt nas nie wypędzał z Wężewa, w tamtych czasach ludzie byli sobie życzliwi. Tym bardziej, że wuj Stanisław cały czas utrzymywał kontakt z prawowitym właścicielem gospodarstwa. Dla nas było to jednak normalne, że powinniśmy oddać gospodarstwo właścicielom. Kiedy ustąpiła administracja niemiecka i zbliżał się front, opuściliśmy Wężewo. Ponieważ zbliżały się święta, chcieliśmy być razem. Moja mama już wcześniej zamieszkała u Kołakowskich – rodziny brata mojego ojca, w Grabówku. Uzgodniliśmy więc, że święta spędzimy w Grabówku – bliżej swojej wsi, aby być razem w rodzinnym gronie. Zdawało nam się, że tam będzie dobrze spędzić święta, z dala od głównej drogi, nie było tam jeszcze żadnego wojska. Tymczasem zbliżył się front i w pobliżu Filip kopano okopy.

Potrzebne były każde ręce. Niemcy zabierali wszystkich do pracy przy okopach. Nas też. Zamieszkali na kolonii w Grabówku, u państwa Gogolewskich. W ich domu mieścił się zarząd niemieckiej policji granicznej i kuchnia. Na wigilię zaprosili nas państwo Grabowscy z Gesi i zostaliśmy  nich na święta. Tam ukrywała się też moja ciocia. Wigilia i dni świąteczne przebiegały pod znakiem wyczekiwania na wyzwolenie. Wszyscy byliśmy pełni nadziei….. O, jakże inna okazała się rzeczywistość! W ostatni dzień Świąt, około godziny dwudziestej, do wielu domów wtargnęli niemieccy zbrodniarze. Grasowali po całym powiecie. Osadzili wówczas w Ciechanowie około 150 mężczyzn. Tak było i w naszym przypadku. Przed domem spotkali mojego ojca, który odprowadzał swojego bratanka. Zaraz założyli im kajdanki na ręce. Po wejściu do domu, o nic nie pytając, uczynili to samo ze wszystkimi mężczyznami, którzy byli obecni. Skuli kajdankami braci Grabowskich – Tadeusza i Mariana, mojego wujka Stanisława Żbikowskiego, Ruszczyńskiego Adama. Uniknął tego nieszczęścia Stefan Żbikowski, który przed kilkoma minutami wyszedł. Nieopisana rozpacz zapanowała w całym domu. Znając język niemiecki, którego uczyłam się przed wojną w gimnazjum, zaczęłam z płaczem prosić, aby zwolnili choć mojego starego ojca i chorego (dopiero przywiezionego ze szpitala) Tadeusza Grabowskiego. Oprócz tego tłumaczyłam, że ja i oni pracujemy na okopach pod kierunkiem „Granzpolizei. Tak faktycznie było, bo niemieccy okupanci wykorzystywali wszystkich do pomocy. Na moje prośby zdjęli kajdanki tylko mojemu ojcu. Uznali widocznie, że jest stary i do niczego się nie przyda. Wszystkich pozostałych zabrali. Taki był koniec świąt 26 grudnia 1944 roku.

Ludzie opowiadali potem, że kilka dni przed świętami, żona kierownika Publicznej Szkoły Powszechnej w Zielonej ostrzegała, iż Niemcy szykują się do dużej łapanki w okolicy. Żandarmeria stacjonowała w budynku szkoły w Zielonej. Nikt jej jednak nie wierzył, bo uważano ją za kolaborantkę. Czy słusznie? Do dziś się nad tym zastanawiam. Sądzę, że mocno skrzywdzono i ją i jej męża. Postanowiłam coś zrobić, bo bezsilność była najgorsza. Płacz i rozpacz zapanowała w całym domu. W pewnym momencie zabrakło już łez. Namówiłam Irenę Grabowską, aby poszła ze mną zaraz w nocy do Grabówka – do moich „pracodawców ” przy okopach, szukać jakiegoś ratunku. Chętnie się zgodziła. Ona miała aresztowanych dwóch braci. Niemcy zatrudniali mnie i panią Zofię Gogolewską w swojej kuchni. Gotowałyśmy im obiady. Ponieważ umiałam mówić po niemiecku, często byłam tłumaczem i znałam ich. Udałam się do nich wraz z kuzynką ze swoim zmartwieniem zaraz po aresztowaniu, prosząc o pomoc lub radę. Widocznie byli dobrymi ludźmi, bo chętnie porozmawiali z nami o tej sprawie. Jednak twierdzili, że nie mogą sami nic zrobić. W sprawy gestapo nikt nie ośmielił się wtrącić. Byli zaskoczeni, wysłuchali nas z uwagą i współczuciem, lecz twierdzili, że nie są w stanie nam pomóc. Zasmucone wróciłyśmy do domu.

Po kilku dniach (dwóch, może czterech) komendant zapytał mnie, czy chciałabym podać jakąś paczkę więźniom. Wiedzieliśmy, że nasi uwięzieni znajdują się w Ciechanowie, w piwnicy domu na ulicy Aptecznej, obecnie ulica ta nazywa się Śląska. Oczywiście zgodziłam się z podziękowaniem. Powiedział, że ma w Ciechanowie znajomego oficera, który prowadził młodzieżową grupę „Hitlerjugend. Powiedział mi, że mogę zawieźć paczkę swojemu wujkowi, ale musi być ona ostemplowana przez przedstawiciela Gestapo. Ten jego znajomy to zrobi.

No i zaczęła się dla mnie lekcja – co mam robić, jak się zachować, co włożyć do paczki (nic ostrego), bo będzie sprawdzana. Przykazał mi, że do paczki dla więźniów można włożyć tylko jedzenie lub bieliznę, bo inaczej mogę mieć kłopoty. Polecił mi też uszykowanie paczki z wódki i mięsa, niby dla niego, ale domyśliłam się, że chodzi o jego znajomego, który miał nam pomóc.

Zapytał, czy mogę zdobyć „sznaps”, ale nie samogon. Serdecznie mu podziękowałam i postanowiłam uczynić wszystko, co tylko można, aby pomóc bliskim. Powiedział, że kiedy już uszykuję paczki, to powie mi, co dalej mam robić. Zaczęło mi bić serce – trochę się bałam, ale trudno. Widocznie to zauważył bo powiedział, że mogę jechać z siostrą, z którą byłam u nich w nocy po aresztowaniu bliskich. Z tą nowiną szybko poszłam do Gesi – organizować ten niecodzienny wyjazd. Irena Grabowska (później żona Zygmunta Stryjewskiego) chętnie zgodziła się ze mną pojechać, choć też bardzo się bała. Brat jej ojca przed wojną miał sklep spożywczy w Zielonej. Irena zajęła się więc przygotowaniem paczek. Musiało to trochę potrwać, gdyż wszystkie potrzebne rzeczy nie były pod ręką. Część trzeba było nawet wykopać w nocy z ziemi,

  1. spirytus (tylko tak można było go przechować). Wstąpił we mnie jakiś duch nadziei. Udzieliło się to pozostałym członkom rodziny. Jedynie moja babcia Emilia nie mówiła nic, tylko modliła się i płakała. Irena z rodziną przygotowywała paczki, a ja chodziłam do Grabówka gotować granicznej policji i uczyć się swojej niebezpiecznej misji od swojego „chlebodawcy”.

W owej chwili nie pamiętałam, że może być niebezpiecznie i że ryzykuję swoim życiem. Od mojego „przyjaciela” otrzymałam dokładne wskazówki i adres (narysował mi plan). Nauczył mnie też po niemiecku, co mam mówić i wytłumaczył dokładnie jak się mamy zachować. Uszykowałyśmy paczki dla naszych uwięzionych, drugą dla gestapowca, który miał ostemplować paczki dla więźniów. Gdy było wszystko gotowe zawiózł nas na przedmieścia Ciechanowa ojciec Ireny, pan Grabowski. Ulica, na którą musiałyśmy najpierw dotrzeć, nosiła nazwę Bayerstrasse i była na nowym osiedlu zwanym potocznie „bloki”. Osiedle to było chyba większe niż cały ówczesny stary Ciechanów. Tam dopiero zaczęłam się bać. Jak odnaleźć ulicę? Co zrobić, gdy ktoś nas zaczepi? We wskazanym bloku na parterze stacjonowała jakaś niemiecka młodzieżówka. O wszystkim byłam uprzedzona przez mojego „przyjaciela”. Dokładnie przygotował mi adres, pod który miałam się udać. Nie kazał mi się nikogo o nic pytać. Narysował ulicę, blok i wskazał, do których drzwi mam dzwonić (może stukać, już dokładnie nie pamiętam) i w jaki sposób. Najpierw dwa, potem trzy razy. Nauczył mnie po niemiecku co mam mówić, gdyby ktoś nas zaczepił. Oficer gestapo nazywał się Boguschewsky. Mieszkanie było na końcu korytarza. Miałyśmy iść prosto i śmiało pod wskazany numer. I tak zrobiłyśmy, choć serce waliło jak młot ze strachu. Słyszałam każde jego uderzenie. Ulicę i blok znalazłyśmy szybko, dzięki narysowanemu planowi. Blok był ogrodzony drewnianym płotem. Na ogrodzonym placu bawili się młodzi chłopcy w jednakowych ubraniach. Byli to członkowie niemieckiej młodzieżowej organizacji. Byłam ostrzeżona, aby nie nawiązywać z nimi rozmowy. Na szczęście byli zajęci zabawą. Na klatkę schodową weszłyśmy spokojnie. Na pierwszym piętrze widniała wizytówka z nazwiskiem von Boguschewsky. Uspokoiłam się i zadzwoniłam do drzwi zgodnie ze wskazówkami. Głośno odezwał się pies. Po chwili usłyszałam kroki i jeszcze głośniejsze bicie własnego serca. Uchyliły się drzwi, ale nadal były zamknięte na łańcuch. Powitałam po niemiecku umówionego osobnika. Za chwilę zgrzyt łańcucha po otwarciu. Otworzył i wskazał ręką, aby wejść. Odczułam, że wie, po co przyszłyśmy. Mężczyzna szybko wpuścił nas do mieszkania. Nawiązała się rozmowa, bardzo nerwowa. Głos drżał mi ze strachu. Plątał mi się język, choć umiałam wszystko na pamięć, jak pacierz. Mój rozmówca ośmielił mnie trochę swoim zachowaniem i kazał chwilę poczekać. Paczkę, którą mu dałam dla niego przyjął chętnie, odkładając ją bez oglądania. Paczka dla gestapowca była ciężka i trzeba było ją nieść ostrożnie. Była w niej spora wędzona szynka i litr spirytusu przedwojennego – nie samogonu. Niemcy nie pili samogonu, bali się. Paczkę dla naszych bliskich położył na biurku i zapytał, co w niej jest. Wyliczyłam chyba wszystko jednym tchem. Znowu zareagował lekkim uśmiechem, wyjął pieczątkę, podpisał i opieczętował paczkę nie otwierając jej. Gdy wszystko było gotowe, szybko ubrał się, założył płaszcz i czapkę, uwiązał psa na smyczy i wskazał nam kierunek do drzwi wyjściowych podając mi ostemplowaną paczkę. Następnie kazał iść za nim, ale w pewnej odległości, nie za blisko. Szedł inną drogą niż ta, którą my szłyśmy. Znalazłyśmy się na ulicy prowadzącej prosto do rynku (dziś jest to ulica 17 stycznia). Odprowadził nas do skrzyżowania ulic. Na pożegnanie powiedział, żeby się nie bać, ale być ostrożnym. Paczka była ciężka. Dla naszych uwięzionych przygotowałyśmy sporo jedzenia, gdyż wiedziałyśmy, że nie będą tego jedli sami. Pierwszy etap naszej podróży był za nami. Między dwunastą a trzynastą miałyśmy być w piwnicach na Aptecznej (obecnie Śląskiej). Szłyśmy powoli, gdyż było trochę za wcześnie, a poza tym musiałyśmy ochłonąć z emocji. Dotarłyśmy na czas. Przy wejściu zatrzymał nas strażnik i kazał poczekać. Każda tamta minuta wydawała się być godziną. Po jakimś czasie przyszedł do nas inny strażnik mówiący dobrze po polsku. Kiedy przyszłyśmy, była pora obiadowa. Tak to było zaplanowane, gdyż podobno w tej godzinie było najbezpieczniej wejść do więzionych. Niemiec, który nas przejął, po dokładnym zbadaniu, czy czegoś oprócz paczki nie mamy, zaprowadził nas do pustej celi. Powiedział, że w razie jakiejkolwiek kontroli jesteśmy przedstawione jako aresztowane, jako więźniarki. Kazał nam zdjąć płaszcze i schować torby. Paczkę, którą przyniosłyśmy wrzucił do szafy. Po jakimś czasie wrócił i ostrzegł nas, żeby wizyta u bliskich nie trwała długo. Widział, jak bardzo jesteśmy wystraszone więc powiedział, aby się nie bać, bo on nas wypuści i nic nam nie grozi. Twierdził, że w czasie obiadu żadnej kontroli być nie powinno. Potem podał nam paczkę i wyszedł z nami na korytarz. Podawano obiad. Nasi bliscy byli osadzeni dalej w korytarzu i jeszcze obiadu nie otrzymali. Strażnik wpuścił nas do ich pomieszczenia. Było w środku kilkanaście osób. Trudno znaleźć słowa, aby opisać sytuację, jaka się wytworzyła. Te kilkanaście minut będą dla mnie nigdy nie zapomniane. Nie jestem w stanie opisać tego przeżycia – ani radości naszych bliskich przez łzy, ani naszych słów. Radość i płacz, uściski, ucałowania. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, brak było słów. Nasi bliscy ściskali nas i całowali, a pozostali więźniowie stali zapłakani. Chociaż była pora obiadowa, żaden z nich nie mówił nic na temat jedzenia. Nie cieszyli się z paczki, tylko z naszej obecności. Pocieszałyśmy ich, że może uda się to wszystko przeżyć. Nawet ci, których zupełnie nie znaliśmy mieli łzy w oczach. Wreszcie strażnicy zaczęli przynosić obiad, bo chwilowo chyba przerwali. Jeszcze kilka chwil i kazano nam zakończyć wizytę. Nastąpiło pożegnanie bez słów. Cały czas stał przy nas strażnik i obserwował pilnie całą wizytę. Zaprowadził nas po płaszcze i odprowadził do wyjścia. Nie mogłyśmy przemówić do siebie słowa. Szłyśmy w milczeniu kilka chwil zupełnie w przeciwnym kierunku. Czekał na nas pan Grabowski i dziwił się, gdzie my idziemy. Dopiero na skrzyżowaniu zorientowałyśmy się w sytuacji i zawróciłyśmy.

W domu czekała na nas cała rodzina, sąsiedzi i bliscy koledzy zatrzymanych – Stefan Żbikowski i Zygmunt Stryjewski. Wszyscy modlili się o nasz powrót. Bali się, że i my możemy nie wrócić. Na drugi dzień poszłam do pracy gotować obiad z Panią Zosią. Tu również wszyscy czekali na mnie z wielką niecierpliwością. Dodatkową paczkę, z podziękowaniem, zaniosłam też do komendanta. Jej zawartość była podobna do tej dla Gestapowca. Bardzo mi dziękował. Niemcy naprawdę byli zaskoczeni naszą odwagą. Oficer, który mi pomógł pocieszał mnie po powrocie, że może coś się uda załatwić, aby zwolnili Stasia i jednego brata Ireny. Był to chory siedemnastoletni chłopiec, dopiero wyszedł ze szpitala. Wujek Staś był natomiast zatrudniony przez nich z końmi i wozem przy pracy w okopach. Komendant dawał mi nadzieję, że będzie próbował zrobić coś więcej. Niestety tak się nie stało. Za tydzień zbliżył się front. Więźniów w nocy z szesnastego na siedemnastego stycznia rozstrzelali. W Ciechanowie nie było już administracji niemieckiej i wojska, gdyż śpiesznie uciekli przed frontem. Kule przechodziły nad miastem. Rosjanom też się nie śpieszyło. Weszli do miasta dopiero rankiem. Zbrodniarze mieli więc dużo czasu. Zostało prawdopodobnie czterech gestapowców, którzy dokonali tej egzekucji. Wyprowadzali po dziesięciu skutych kajdanami więźniów na plac pod Ratuszem i strzelali w tył głowy. Nie czekając na śmierć rozkuwali i szli po następnych. Dwóch znajomych uratowało się cudem: Otłowski Jan z Wężewa i Rożnowski z Helenowa. Mówili, że przeżyło jeszcze trzech mężczyzn.

Rozmawiałam z Janem Otłowskim po kilku dniach, choć niezbyt chciał rozmawiać na ten temat. Zapewne przeżycie własnej śmierci zostawiło trwałe ślady na jego psychice. Był na początku dziesiątki i po prostu gestapowcy, którzy byli prawdopodobnie mocno pijani, nie trafili w głowę. Miał przestrzeloną nogę (udo), ale leżał długo, bo stracił przytomność. Myślał, że nie żyje. Po jakimś czasie oprzytomniał i doczołgał się do ogrodzenia. Usiłował wdrapać się na mur, lecz znowu stracił przytomność i spadł. Szczęśliwie po drugiej stronie ogrodzenia na ulicę. Tam znalazł go ktoś, kto udzielił mu pomocy. Od tamtego czasu nurtuje mnie wciąż jedno pytanie: gdzie było wówczas podziemnie? Dlaczego nikt tym ludziom nie pomógł? Było tylu więźniów na czterech gestapowców. Wystarczyło, żeby ktoś krzyknął, że nie ma już Niemców. Tylu młodych mężczyzn zginęło!

Mieszają mi się kolejne fakty, gdyż pisząc przeżywam wszystko powtórnie. Do dziś jednak pewne obrazy stoją mi przed oczami jak żywe. Noc z szesnastego na siedemnastego stycznia spędziliśmy w oczekiwaniu na powrót drogich nam osób. Nie przeczuwaliśmy, że nie ma już ich wśród żywych. Rano było u nas pełno radzieckich żołnierzy. Plądrowali i szabrowali wszystko co się dało. Nawet miód z uli razem z plastrami oblepionymi pszczołami, które wtedy spały snem zimowym. Strzały cichły, front odsuwał się dalej. Jednocześnie doszła do nas ta straszna wiadomość o morderstwie popełnionym na więźniach. Nie pamiętam, którzy koledzy aresztowanych postanowili pojechać do Ciechanowa. Pod miastem było bardzo dużo wojska i nie mogli dojechać na miejsce. Dowiedzieli się jednak o dokonanej zbrodni.

Dopiero następnego dnia przywieźli pomordowanych do domu. Widok był straszny. Ubrani byli jak do wyjazdu. Mieli przy sobie wszystkie swoje rzeczy, z wyjątkiem obuwia. Wszyscy byli bez butów. Zabrano im je po śmierci. To już raczej nie była sprawka Niemców… Po przywiezieniu ułożyliśmy ich wszystkich na podłogę w pokoju. Każda głowa była wielką bryłą lodu z krwi i śniegu. Był wtedy bardzo duży mróz. Ciała zamordowanych były zamarznięte. Mieliśmy wielkie trudności z umyciem i przywróceniem godnego wyglądu tragicznie zmarłym.

Naprawdę trudno mi odtworzyć atmosferę panującą nie tylko w domu, ale w całej wsi. Trzeba było też myśleć o pochowaniu ciał do grobu. Ułożeni zostali w trumnach zbitych z desek przez kolegów. Przynieśli deski, gwoździe, co kto miał i wspólnie zbili trumny. Wieczorem zebrali się wszyscy na wspólną modlitwę. Trwała całą noc. Nikt tej nocy nie spał. Płacz przeplatał się na zmianę z modlitwą. Nastał dzień pogrzebu. Ciała zamordowanych zostały poświęcone przez księdza z Bogatego i wyprowadzone do pobliskiego krzyża. Wszyscy udali się na cmentarz w Zielonej, a nasza rodzina podjęła decyzję, aby mojego wuja Stanisława Żbikowskiego pochować w Krasnem, przy jego ojcu Antonim. Pogrzeb był skromny i cichy. Nie było nawet mszy świętej.

Ksiądz Karwowski z Krasnego był aresztowany przez okupanta i zmarł w Oświęcimiu. Ksiądz w Zielonej został zatrzymany zaraz po wkroczeniu „wybawicieli” tzn. wojsk radzieckich i nie pamiętam, kiedy został zwolniony. W czasie pogrzebu pomordowanych, na pewno go nie było.

Z całej gminy zabito około dwudziestu młodych ludzi. Tak skończyła się dla nas niemiecka okupacja.

Wróciliśmy do swojego gospodarstwa z okaleczonymi sercami, ale już nie wszyscy,na gołą, okaleczoną ziemię. Z nowych zabudowań, z inwentarza, nie pozostało nic. Nie było już władzy niemieckiej. Rozpoczęło się panowanie radzieckie.

 

Stanisława Halina Załęska laureatka I nagrody w I Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Alfreda Borkowskiego (Przasnysz 2014). Urodziła się 30 kwietnia 1923 r. w Milewie Gawarach, gm. Krasne. Pracę zawodową podjęła zaraz po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej, 15 lutego 1945 r., organizując pracę Szkoły Podstawowej w Milewie Szwejkach.. Wkrótce w tej szkole został zatrudniony Tadeusz Załęski, który w 1950 r. został jej mężem. Przeżyli razem prawie sześćdziesiąt lat, mieli czworo dzieci. W Milewie Szwejkach przepracowali osiem lat, jako nauczyciele. W 1953 r. otrzymali przeniesienie służbowe do Zielonej, gdzie Tadeusz został kierownikiem Szkoły Podstawowej. Tam spędzili dalsze życie zawodowe. Stanisława Halina Załęska przeszła na emeryturę w 1978 r. W 1981 r., po odejściu na emeryturę Tadeusza, przeprowadzili się z powrotem do rodzinnej posiadłości w Milewie Gawarach. Obok pracy zawodowej i obowiązków rodzinnych, Stanisława Halina Załęska znajdowała czas na pracę społeczną tworząc, wraz z mężem Tadeuszem, historię środowiska lokalnego. Za swoją pracę zawodową i społeczną odznaczona została m.in.

Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz wieloma nagrodami.

http://www.zlmaz.pl/img/ksiazki/15_Ciechanowskie_Zeszyty_Literackie_Nr_16.pdf

Kopia fragmentu opracowania „Bolesław Biegas – artysta i literat”

Ciechanowskie zeszyty literackie Nr 16, s. 152 – 164, Ciechanów 2014

By druh