Kazimierz Kozłowski urodził się w styczniu 1944r. w Wężewie. W roku 1957 ukończył Szkołę Podstawową w Wężewie-Żbikach, w roku 1962 – Technikum Mechaniczne w Kraśniku Fabrycznym, a w 1968 – 5½-letnie studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Łódzkiej, specjalność – inżynieria chemiczna. Ponad 50 lat pracował w Instytucie Nawozów Sztucznych w Puławach (aktualnie Sieć Badawcza Łukasiewicz Instytut Nowych Syntez Chemicznych), w tym 39 lat na stanowisku głównego specjalisty.
Przez 29 lat był kierownikiem zespołu badawczego do spraw kwasu azotowego, a przez 14 lat pracował w zespole zajmującym się ekstrakcją surowców roślinnych ditlenkiem węgla w stanie nadkrytycznym. Jest twórcą lub współtwórcą 45 patentów oraz głównym twórcą 4 wdrożonych technologii produkcji kwasu azotowego (Gorażde w Bośni, NanYa na Tajwanie, Tarnów, Kędzierzyn). Od 2018r. jest na emeryturze. Ma żonę Jolantę, córkę Annę, synów Mariusza i Adriana, trzy wnuczki i dwóch wnuków. Jest sympatykiem OSP w Wężewie, od 2017r. pomaga w redagowaniu i przeprowadza korektę niektórych artykułów publikowanych na stronie internetowej tej straży, jest autorem wielu artykułów, między innymi „O Wężewie w latach 50. XX w.” i „O Wężewie około 200 lat temu (1808-1825)”
„Dzień dobry Panie Kazimierzu”- tak od sześciu lat zaczynam do Pana listy drogą mailową, konsultując z Panem praktycznie każdy artykuł ukazujący się na stronie https://osp.wezewo.info/ (a wcześniej na http://www.wezewo.osp.org.pl/). Napisał Pan wiele artykułów na naszej stronie internetowej. Niektóre z nich ukazały się przedrukowane, np.: w „Roczniku Przasnyskim” i piśmie branżowym dla strażaków pt: „Strażak”. Jest Pan współautorem książki pt. ”Ochotnicza Straż Pożarna w Wężewie 1921-2021”. Proszę powiedzieć, co dla Pana znaczy ta praca?
Zaskoczył mnie Pan tym pytaniem, bo nigdy nad tym nie zastanawiałem się i w pierwszej chwili nie miałem odpowiedzi. Po namyśle, odpowiem tak: ta praca jest bezinteresowną, naturalną pomocą w tworzeniu dobrego wizerunku wężewskiej straży pożarnej, wężewiaków i Wężewa, a wykonuję ją dlatego, że czuję się wężewiakiem i lubię pomagać. Wizerunek we współczesnym świecie jest jednym z istotnych warunków bytu firm, organizacji, a nawet pojedynczych osób.
Niektórym Czytelnikom tej odpowiedzi może wydawać się dziwne, że nie mieszkając na stałe w Wężewie ponad 65 lat, można czuć się wężewiakiem. Jestem przykładem tego, że można. Moje odczucia nie są jakieś wyjątkowe, czy szczególne. Niedawno znalazłem w Internecie wspomnienia z dzieciństwa Pani Barbary Serwińskiej-Bark, mieszkającej od wielu lat w Szwajcarii, która o miejscu zamieszkania Jej dziadków napisała tak: „To miejsce do dziś wywołuje poczucie szczególnego rodzaju tęsknoty, której nic nie jest w stanie zaspokoić.” Ja mogę to samo powiedzieć o Wężewie.
Panie Kazimierzu, może zacznijmy od początku, proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, młodości i kolejnych etapach nauki. Co Pan zapamiętał – szczególnie oczami mieszkańca Wężewa – z wczesnych lat 50 XX wieku? Czy ciężko było się wyprowadzić od znanych miejsc i kontynuować naukę w wielkim świecie? Traktował Pan szkołę z internatem jako szansę, czy nakaz rodziców?
Pytanie jest dosyć krótkie, ale z krótką odpowiedzią będę miał trudności. Jest tyle przeróżnych wątków, że nie wiem, o których opowiedzieć, które mogą być interesujące dla Pana i dla Czytelników. Spróbuję więc metodą na „chybił- trafił”.
Jeśli mam zacząć od początku, to najpierw opowiem, skąd się wzięli Kozłowscy w Wężewie i od czego pochodzi to nazwisko. Moi przodkowie ze strony Taty, od co najmniej 250 lat, wywodzą się z Janowa (aktualnie w powiecie nidzickim), a nazwisko – jestem przekonany, że pochodzi od niedalekiej od Janowa (ok. 26 km) miejscowości Kozłowo w powiecie działdowskim. Najstarsi zidentyfikowani przeze mnie przodkowie ze strony Mamy (Jankowscy, Pajewscy) wywodzą się z Jankowa i Pajewa koło Makowa Mazowieckiego). Mój Tata, mając niespełna 9 lat, na początku I wojny światowej, stracił w Janowie rodziców i razem z grupą innych sierot trafił do tzw. ochronki i szkoły założonej przez księżną Ludwikę Krasińską Czartoryską w Krasnem. Mama, będąca córką kowala pracującego w majątku Czartoryskich, chodziła do tej samej szkoły i była w tej samej klasie, co Tata i tak zaczęła się Ich znajomość. Moi Rodzice osiedlili się w Wężewie w 1928 r. dzięki księżnej, która kupiła Im tu działkę oraz cegły i dachówki na budowę domu i budynku gospodarczego. Ja jestem najmłodszy z pięciorga urodzonych tu Kozłowskich.
Pierwszy etap mojej nauki (1950-1957), to szkoła podstawowa w Żbikach, za wyjątkiem klasy V w Krasnem. Z tego okresu pozostało mi w pamięci wiele wspomnień, z których większość opisałem w artykule pt. „O Wężewie w latach 50. XX wieku”,a który zamieścił Pan na stronie internetowej OSP. Nie będę więc ich teraz powtarzał. Dobrze pamiętam wielu kolegów i koleżanek ze szkoły oraz starszych ode mnie mieszkańców Wężewa. Moi najlepsi koledzy z tego okresu to Kazimierz Suchołbiak i Czesław Zarodkiewicz (przyrodni brat Adolfa i Benedykta Boruckich). Największe zapamiętane, negatywne wrażenia wywarły na mnie zgony: mojej Babci i starszego brata Jerzego, chłopców, którzy stracili życie w pobliskim lesie na skutek wybuchu poniemieckiej bomby lub pocisku, Pana Edwarda Cienkowskiego, który zginął w domu na skutek porażenia piorunem oraz wielki pożar w gospodarstwie Franciszka Szczyglaka. Pozytywne wspomnienia, to kąpiele w stawie Państwa Wendów i przeróżne zabawy z kolegami. Do miłych wspomnień zaliczam także smaki wielu potraw, które przygotowywała Mama, m.in. świeżego chleba razowego (z cukrem i ze śmietaną) pieczonego w murowanym piecu, który mieścił się w sieni, pieczonej szynki w tym piecu, smażonego mięsa zalewanego smalcem w słojach, odsmażanych ciemnych klusek ziemniaczanych, oraz kaszanki, salcesonu i tzw. sadła. Tym smakom nic nie dorówna.
Drugi etap mojej edukacji (1957-1962), to Technikum Mechaniczne w Kraśniku Fabrycznym w woj. lubelskim. To, że tam trafiłem zawdzięczam mojej Siostrze Zofii i Szwagrowi Tadeuszowi Suchołbiakowi, którzy tam się osiedlili. Jestem Im bardzo wdzięczny. To Oni namówili Rodziców, żeby mnie „wysłali” do tej szkoły, deklarując swoją opiekę nade mną. Pierwszy wyjazd do Kraśnika na egzaminy i drugi, w końcu sierpnia, do szkoły były trudnym rozstaniem. Płakałem ja, płakała Mama a Tata miał „blokadę” gardła. Kolejne wyjazdy po świętach i wakacjach nie budziły już tak wielkich emocji. Do tej pory nie wiem, dlaczego trafiłem, już od I klasy, na specjalizację obróbka cieplna metali (głównie: hartowanie, odpuszczanie, nawęglanie i azotowanie, stali oraz odlewanie żeliwa i stopów metali kolorowych), bo była druga specjalizacja – obróbka skrawaniem (cięcie, toczenie, frezowanie, struganie, szlifowanie, polerowanie). Nie było specjalizacji obróbki plastycznej (kucie, walcowanie, przeciąganie, wytłaczanie, ryflowanie), ale tego też nas trochę uczono. Technikum mieściło się na terenie Kraśnickiej Fabryki Łożysk Tocznych, a niektórych przedmiotów zawodowych uczyli nas inżynierowie z fabryki, którzy pokazywali nam produkcję łożysk, laboratorium i kontrolę jakości tych wyrobów. Warsztaty technikum oraz Zasadnicza Szkoła Metalowa mieściły się tuż obok fabryki, a internat w mieście oddalonym od fabryki około 2 km. Przez cały okres nauki (5 klas) mieszkałem w internacie, ale bardzo blisko mieszkania rodziny Siostry. To były czasy, kiedy były niedostatki prawie wszystkiego. Wyżywienie w internacie było kiepskie, margaryna, marmolada i słone śledzie zbyt często „gościły” w naszej stołówce, ale na szczęście dożywiała mnie Siostra. W internacie był rygor prawie dokładnie taki, jak w koszarach wojskowych, wszystko według regulaminu, z zakazem wychodzenia włącznie. Szczęściem w „nieszczęściu” byli fajni koledzy, z trzema z nich utrzymuję kontakt telefoniczny do tej pory, od czasu do czasu spotykamy się razem przy różnych okazjach. Technikum ukończyłem bez problemów, z nagrodą – książką pt. „Poradnik Mechanika”, którą mam do tej pory i nawet od czasu do czasu do niej zaglądałem. Dodam jeszcze, że z 44 uczniów w I klasie, maturę zdało tylko 12.
Trzeci etap mojej edukacji (1962-1968), to studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Łódzkiej. Zapewne Pan, jak i wielu Czytelników tej odpowiedzi, zdziwi się, że jako technik mechanik znalazłem się na kierunku chemicznym. To zawdzięczam dyrektorowi technikum Panu Feliksowi Kopciowi. Kończąc technikum wcale nie myślałem poważnie o studiach, bo wydawało mi się, że nie mam szans dostać się na nie. Trzeba było przecież zdać egzaminy: pisemny i ustny z matematyki i fizyki oraz pisemny z rosyjskiego i uzyskać określoną liczbę punktów (kandydatom pochodzącym z tzw. rodzin robotniczo-chłopskich przyznawano dodatkowe punkty, ale nie wiem, jak dużą „wagę” miały one w sumie uzyskanych punktów). W technikum te przedmioty nie były na zbyt wysokim poziomie, bo uczono nas głównie „zawodu”. Dyrektor technikum właściwie nakazał mnie i jeszcze dwóm kolegom, żeby zrobić badania lekarskie i wypełnić formularz odpowiedniego zgłoszenia. Nie mając śmiałości odmówienia dyrektorowi, wypełniłem ten formularz, ale w sposób nieodpowiedzialny, tak dla żartu. W rubryce „Uczelnia” wpisałem Politechnika Łódzka, bo nigdy nie byłem w Łodzi, a w rubryce „Wydział” – Chemiczny, bo o chemii praktycznie nie miałem żadnego pojęcia. W technikum mieliśmy przedmiot „Chemia”, a właściwie to były opowiadania o chemii, tylko pół roku o nieorganicznej i pół roku – o organicznej. Dyrektor zdziwił się mojemu wyborowi, ale – na moje szczęście – nie domagał się uzasadnienia i wysłał dokumenty na politechnikę. Po rozdaniu świadectw wróciłem do Rodziców i poinformowałem Ich o swoim „wyczynie”. Tata skomentował go krótko: „No to próbuj, jak się dostaniesz, to pomożemy. Chcemy, żebyś uczył się dalej.” Będąc w Wężewie otrzymałem zaproszenie na egzaminy z dosyć dokładną instrukcją: gdzie i kiedy się zgłosić, jak dojechać, gdzie zamieszkać, jakie i kiedy będą egzaminy. Pojechałem, zdawałem – aż dziwne – bez większych trudności, ale na wynik trzeba było czekać około 2 tygodni. Listonosz (Pan Roman Lasota) przyniósł zawiadomienie z wpisem „Przyjęty” i instrukcją odnośnie przydziału miejsca w akademiku, terminu rozpoczęcia studiów i programu na I semestr. Takich szczęściarzy jak ja było 210, w tym tylko około 20 % dziewcząt. Podzielono nas na 7 grup po 30 osób, ja trafiłem do grupy bez dziewcząt. Studia w tamtym okresie były 5 i ½- letnie, zajęcia 6 dni w tygodniu, chyba zawsze ponad 40 godzin tygodniowo, a w I semestrze były tzw. praktyki robotnicze (5 dni w tygodniu) i tzw. powtórzenia z matematyki i fizyki z zakresu szkoły średniej (1 dzień w tygodniu). Moja grupa trafiła do Fabryki Barwników „Boruta” w Zgierzu, gdzie dojeżdżaliśmy tramwajem i gdzie po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z prawdziwą chemią, co spowodowało moje przerażenie. Na początku praktyki mieliśmy zapoznać się z instrukcją bezpieczeństwa i higieny pracy w fabryce oraz opisem technologii produkcji barwników azowych. Opis tej technologii był dla mnie taki, jakby był napisany w obcym, nieznanym mi języku. Jakieś dziwne nazwy i wzory związków chemicznych, jakieś dziwne określenia operacji i procesów, z którymi zetknąłem się po raz pierwszy. Dla kolegów po technikach chemicznych nie były one jakieś zadziwiające, dla tych po liceach – jako tako zrozumiałe, a dla mnie – całkowicie abstrakcyjne. W czasie tej praktyki wykonywaliśmy praktycznie tylko prace porządkowe i przyglądaliśmy się, co robi obsługa instalacji produkcyjnych. Niewątpliwą zaletą tej praktyki było darmowe mleko, jako dodatek za „pracę” w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Od czasu do czasu odwiedzał nas opiekun z politechniki, żeby dowiedzieć się, czy nie mamy jakichś problemów. Tzw. powtórzenia na uczelni wykazały moją słabość z matematyki, nie potrafiłem udowadniać twierdzeń i wyprowadzać wzorów, bo nas tego nie uczono. Koledzy po liceach byli w tym zdecydowanie lepsi. Odwrotnie było z fizyką, mnie nie sprawiało trudności rozwiązywanie zadań, a byłym licealistom tak, mimo tego, że lepiej znali teorię. I semestr udało się jednak zaliczyć około 180 osobom i liczbę grup zmniejszono do 6. W następnych semestrach „wykruszało” się stopniowo coraz więcej studentów. Po III roku grupy się „rozsypały” i powstały specjalizacje.
Od II semestru zajęcia obejmowały wykłady, ćwiczenia i laboratoria. Tylko na niektórych wykładach obecność nie była obowiązkowa. Od II do VIII semestru włącznie było tzw. studium wojskowe. Polegało to na tym, że przydzielono nam na stałe umundurowanie letnie i zimowe i jeden dzień w tygodniu szkolono na żołnierzy (np. musztra, taktyka, budowa i obsługa karabinów, armat i innego sprzętu, budowa i posługiwanie się maskami przeciwgazowymi, strzelanie), ze specjalnością artyleria przeciwlotnicza (inne wydziały miały inne specjalizacje). Po II i IV roku mieliśmy w wakacje jednomiesięczne obozy w jednostkach wojskowych (w Siedlcach i w Warcisławiu). Pod koniec obozów były egzaminy, które chyba wszyscy zdawali, bo nie pamiętam, żeby ktoś miał jakieś poprawki. Po drugim obozie nadawano nam stopień kaprala podchorążego. W czasie, gdy z chłopców usiłowano zrobić żołnierzy, dziewczęta były szkolone na sanitariuszki medyczne. Po ukończonych studiach, wojsko nie dawało nam spokoju, dostaliśmy przydział do jednostek wojskowych (ja do Stawów koło Dęblina) i co jakiś „wyrywali” nas z pracy, przeważnie na 3 – 4 tygodnie, na szkolenia. Po kilku takich szkoleniach i obozach w Wicku koło Ustki „dosłużyłem się” stopnia podporucznika i funkcji dowódcy plutonu artylerii przeciwlotniczej. Ku chwale Ojczyzny! (to była formułka, którą wypowiadało się po awansach).
Po III i po V roku, w wakacje, były jednomiesięczne praktyki. Pierwszą z nich (właściwie atrakcyjną wycieczkę, a nie praktykę) odbyłem w fabryce Leuna Werke w Merseburgu (w byłym NRD) a drugą w Zakładach Chemicznych „Zachem” w Bydgoszczy na wydziale helioforów (wybielaczy optycznych, głównie do proszków do prania).
Po III roku studiów wybierało się specjalizację. Na naszym wydziale były takie specjalistyczne technologie: tworzywa sztuczne, papiernictwo, barwniki, garbarstwo, kauczuk i guma oraz inżynieria chemiczna. Ja wybrałem, tym razem już świadomie, inżynierię chemiczną w katedrze kierowanej przez Prof. Mieczysława Serwińskiego. To była prawie „ucieczka” od prawdziwej chemii, która – jako technikowi mechanikowi – nie bardzo mi odpowiadała. Inżynieria chemiczna jest to nauka o operacjach jednostkowych stosowanych w przemyśle chemicznym, ale nie tylko. Do operacji tych zalicza się między innymi: przepływ płynów (gazów, cieczy, zawiesin), wymianę ciepła, destylację, rektyfikację, absorpcję, desorpcję, mieszanie, granulację, suszenie, krystalizację, fluidyzację, filtrowanie, przesiewanie. Nie wiem dokładnie dlaczego teraz w żargonie technicznym operacje te nazywa się powszechnie procesami (słowo „proces” odnosi się raczej do przemian chemicznych, takich jak utlenianie, redukcja, synteza, rozkład, sulfonowanie, nitrowanie itd.)? Prawdopodobnie, jest to skutek przyswojenia nazwy angielskiej. Zaletą wybranej przeze mnie specjalizacji jest jej uniwersalność, bo wymienione operacje mają zastosowanie w technologiach produkcji różnych wyrobów chemicznych, co stwarza możliwości pracy w różnych zakładach chemicznych, a umiejętność projektowania operacji jednostkowych stwarza dodatkowo możliwości pracy w biurach projektów i instytutach związanych z przemysłem chemicznym. Od początku IV roku do końca studiów byłem stypendystą Zakładów Azotowych „Puławy”. Po IV roku była możliwość wyboru tematu pracy magisterskiej (z zestawu przygotowanego przez profesorów i asystentów od inżynierii chemicznej i aparatury chemicznej). Ja wybrałem temat „Wpływ parametrów geometrycznych mieszalnika na efekt procesu mieszania” i jako opiekuna dr inż. Andrzeja Tyczkowskiego. Aparaturę do badań trzeba było zbudować samemu, korzystając tylko z doraźnej pomocy technika-laboranta w obróbce elementów metalowych (cięcie, spawanie, toczenie, wiercenie itp.). Dodam jeszcze, że przez cały okres studiów wszystkie obliczenia wykonywaliśmy za pomocą suwaków logarytmicznych, o kalkulatorach nikt wtedy nie słyszał. Teraz młode pokolenia pewnie nie wiedzą, co za „instrument” ten suwak, ale żeby nie wydłużać odpowiedzi odsyłam ciekawskich do Internetu. Dużą zaletą Politechniki Łódzkiej było to, że większość akademików, stołówkę i studium wojskowe zlokalizowano bardzo blisko uczelni i nie trzeba było tracić czasu i pieniędzy na przejazdy.
Mimo początkowych trudności z matematyką (chemia okazała się nie taka straszna), udało mi się „przejść” przez studia bez powtarzania żadnego egzaminu i w ten oto sposób zostałem pierwszym wężewiakiem, który ukończył studia i pierwszym chemikiem z Wężewa. Politechnika – bez mojej wiedzy – wysłała moją pracę magisterską na ogólnopolski konkurs, organizowany przez Ministerstwo Przemysłu Chemicznego i Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Przemysłu Chemicznego, na najlepszą pracę magisterską w dziedzinie chemii w roku 1968. Byłem zaskoczony, kiedy otrzymałem zawiadomienie, że moja praca uzyskała III miejsce, i zaproszenie do ministerstwa w Warszawie na uroczystość wręczenia nagród. Okazało się, że oprócz dyplomu dostałem również nagrodę pieniężną w wysokości 2 tys. zł, która wtedy była równoważna około półtorej początkowej pensji w instytucie. Dodam jeszcze, że liczby 210 przyjętych na „mój” rok studentów, studia ukończyło tylko około 1/3. Taka była wtedy sprawność nauczania.
Po okresie intensywnej nauki przyszedł czas na pracę w instytucie w Puławach. Z informacji o Panu, jakie posiadam, można zauważyć, że pracował Pan bardzo intensywnie. Największe wrażenie zrobiła na mnie liczba patentów. Proszę powiedzieć, co to za patenty, czy mają praktyczne zastosowanie i z jakiego jest Pan najbardziej zadowolony i dumny?
Mimo tego, że byłem stypendystą puławskich „Azotów”, to nie pracowałem w tych zakładach, bo proponowana mi praca zmianowa na stanowisku sterowniczego instalacji amoniaku nie odpowiadała mi i nie chciałem jej podjąć (nie lubię pracować w nocy). Zakłady przekazały mnie bez żadnych konsekwencji do przenoszonego wówczas z Tarnowa do Puław Instytutu Nawozów Sztucznych (aktualnie jest to Sieć Badawcza Łukasiewicz – Instytut Nowych Syntez Chemicznych), który jest zlokalizowany na terenie Zakładów Azotowych „Puławy”.
Nieco ponad 50 lat przepracowałem w tym instytucie. W tym czasie „dorobiłem się” 45 patentów. W większości z nich jestem pomysłodawcą, współtwórcą (bo samemu niewiele można zdziałać) i autorem opisów. Około połowy z nich dotyczy technologii kwasu azotowego, jeden technologii produkcji melaminy a pozostałe – ekstrakcji surowców roślinnych nadkrytycznym ditlenkiem węgla (sposoby otrzymywania ekstraktów, ich przerobu i zastosowań). Istoty tych patentów są różne, głównie sposoby prowadzenia różnych operacji lub procesów, aparatury, składu chemicznego katalizatorów, a nawet wódek gatunkowych z dodatkiem ekstraktów chmielowych. Kilka patentów dotyczących ekstrakcji uzyskiwało różne medale (złote, srebrne, brązowe) i wyróżnienia na międzynarodowych giełdach wynalazków w Moskwie, Tajpej, Zagrzebiu, Jenie oraz w Hiszpanii, Belgii i na Cyprze.
Praktyczne zastosowanie znalazło chyba tylko około 10 patentów (z tych 45), co – jak uważam – jest dobrym wynikiem. Zgłaszanie patentów ma na celu nie tylko ich zastosowanie, ale również: blokowanie konkurencji, tworzenie wizerunku pracodawcy i tworzenie własnego wizerunku. Patenty pracownicze są własnością pracodawcy i on jest ich dysponentem. Twórcy mają prawo tylko do wynagrodzenia i do umieszczania ich nazwisk w dokumentach związanych z patentem (oferty, publikacje, umowy, sprawozdania itp.). Zastosowanie patentu jest na ogół przedsięwzięciem skomplikowanym i trudnym, szczególnie w zakładach o produkcji wielko tonażowej (np. nawozy), bo zwykle wiąże się z dużymi nakładami finansowymi, dużym ryzykiem, koniecznością zaangażowania wielu firm (biur projektów, wykonawców, nadzorców branżowych) oraz zatrudnienia i/lub szkolenia pracowników obsługi, przerwami pracy instalacji powodującymi duże straty. Na domiar złego, zawsze znajdą się zazdrośnicy i oponenci, którzy torpedują zastosowanie wynalazku. Najłatwiejsze, ale i najbardziej ryzykowne jest zastosowanie nowych, niesprawdzonych patentów przy realizacji nowej inwestycji.
Największe zadowolenie mam z tych dokonań, które zostały wdrożone i aktualnie pracują. Na pierwszym miejscu wymienię nie pojedynczy patent a instalację kwasu azotowego 5/15 bar, 700 t HNO3/d w Zakładach Azotowych w Tarnowie (aktualnie Grupa Azoty S.A.), zbudowaną na bazie projektu procesowego (ang. basic engineering), którego jestem głównym twórcą. Projekt procesowy został sprzedany zakładom w ramach tzw. umowy wdrożeniowej. W projekcie tym wykorzystaliśmy kilka własnych patentów, jako elementy tzw. „know how”(wiedzieć jak). Instalacja ta pracuje od 1994 roku i jest jedyną w świecie, w której kolumna absorpcyjna tlenków azotu, w której powstaje kwas azotowy o stężeniu 54 – 56 % wag., pracuje pod ciśnieniem 15 barów (w innych instalacjach maksymalnie 13 barów), ze sprawnością absorpcji min. 99,8%. Jako ciekawostkę dodam, że jest to największy i najdroższy aparat w tej instalacji, o wysokości 54 m (tyle, co 20-kondygnacyjny budynek) i średnicy 4,5 m, w całości wykonany z drogiej stali kwasoodpornej . Dzięki tak wysokiej sprawności absorpcji kolumny, gazy resztkowe, które są emitowane do atmosfery, zawierają poniżej 0,02 % objętościowych toksycznych tlenków azotu, na co zezwalają przepisy (prawo). W innych instalacjach kwasu azotowego konieczna była katalityczna redukcja tlenków azotu, z którą związane było zastosowanie dodatkowych aparatów, specjalnego katalizatora i ciągłe dozowanie amoniaku. Dodam, że obliczenia tej kolumny wykonaliśmy przy pomocy opracowanego przeze mnie, skomplikowanego programu komputerowego. Mój współpracownik przeprogramował go na nowszy język, udoskonalił i w tej wersji jest wykorzystywany do tej pory, co też uważam za ważne dokonanie. Elementy tego programu (obliczanie entalpii mieszanin gazów występujących w procesie produkcji, wody i roztworów kwasu azotowego, utleniania tlenku azotu (NO) do ditlenku (NO2) i jego dimeryzacji do N2O4)) stanowiły dla mojego współpracownika bazę do opracowania programu do bilansowania (krok po kroku) wszystkich aparatów w ciągu technologicznym w instalacji kwasu azotowego, jego pracy doktorskiej i jeden z elementów habilitacji. Jak podałem na początku tej odpowiedzi, instalację tę projektowaliśmy na zdolność produkcyjną 700 t/dobę, maksymalnie 770 t/d, w przeliczeniu na 100 % kwas azotowy, ale jeszcze z rezerwą w większości aparatów. Dzięki temu, że aparaty projektowaliśmy z zapasem, to po niewielkich modyfikacjach i usunięciu tzw. wąskich gardeł, aktualnie maksymalna zdolność produkcyjna tej instalacji wynosi 1050 t HNO3/d (jest o 36 % większa), co pozwoliło na obniżenie jednostkowych kosztów produkcji. Dodam, że objętość tego kwasu, wyprodukowanego w czasie 1 doby wynosi prawie 1500 m3 i można by było wypełnić nim np. basen o wymiarach 50 x 20 m do wysokości 1,5 m, albo 3 mln znanych powszechnie, szczególnie osobom dorosłym, butelek półlitrowych. Taka to jest skala produkcji. Koszty budowy tej instalacji w tamtych latach wyniosły nieco ponad 220 mln zł, a teraz – szacuję, że – kosztowałaby ona w granicach 400 – 500 mln zł. Dotychczasowe i aktualne zyski zakładów z jej pracy nie są mi znane, bo stanowią tajemnicę zakładów, ale – jestem przekonany – że są duże.
Na drugim miejscu wymienię patent „Katalizator warstwowy do utleniania amoniaku”, którego jestem pomysłodawcą, (współautorami jest jeszcze kilka osób), zastosowany we wszystkich instalacjach kwasu azotowego w Polsce (w Puławach, Tanowie, Kędzierzynie i Włocławku), według moich dyspozycji, na podstawie moich badań, w specjalnej instalacji ¼-technicznej, zbudowanej według mojego projetu. We wdrożeniu tego katalizatora bardzo dużą rolę odegrała Mennica Państwowa w Warszawie, która sfinansowała część badań, uruchomiła produkcję tego katalizatora oraz odzysk metali szlachetnych (platyny, palladu, złota i rodu) z zużytego katalizatora. Istota tego patentu polegała na zastąpieniu dolnej części dotychczas stosowanego katalizatora, tj. siatek platynowo-rodowych, siatkami ze stopów palladu, które – oprócz nieznanych dotychczas własności katalitycznych – miały zdolność wychwytywania platyny i rodu, ulatujących z leżących nad nimi siatek. Zastosowanie tego patentu, w ramach tzw. umów wdrożeniowych instytutu z poszczególnymi zakładami, było trudnym, ale bardzo efektywnym przedsięwzięciem.
Na trzecim miejscu wymienię również patent, według mojego pomysłu, zastosowany w dwóch instalacjach melaminy w Puławach. W instalacjach tych był, między innymi, problem samoczynnego, systematycznego zmniejszania się ich zdolności produkcyjnej na skutek tego, że w aparatach rozkładowych mocznika ubywało piasku, na którym w warstwie fluidalnej, w atmosferze amoniaku, zachodził rozkład mocznika. Nie było żadnych możliwości uzupełniania ubytków piasku w czasie pracy instalacji, trzeba było ją wyłączyć. Wpadłem na bardzo prosty pomysł, żeby uzupełniać ubytki piasku na takiej zasadzie, jak przelewanie cieczy między dwoma zbiornikami umieszczonymi jeden nad drugim, lub przesypywanie materiału ziarnistego w klepsydrze do odmierzania czasu. Żeby szybkość przesypywania piasku była odpowiednio mała, nie zakłócała procesu rozkładu mocznika i mogła być sterowana, doświadczalnie dobrałem odpowiednią wielkość i kształt zbiornika oraz dyszę i zawór kulowy. Żeby piasek nie zawieszał się w zbiorniku dobrałem odpowiedni kąt stożkowego dna i wspomaganie zsypu piasku gazowym amoniakiem. Pomysł się spodobał partnerom z zakładów, został szybko zastosowany, przyniósł duże efekty. Patent ten został zgłoszony w zakładach, bo taka była prośba partnerów, i to zapewniało szybkie jego wdrożenie. Efekty wynikały ze stabilności wielkości produkcji melaminy i wydłużenia okresu pracy instalacji między kolejnymi remontami. To był najprostszy, a bardzo efektywny patent.
Zadowolony jestem również z wdrożonego w końcu 2019 r. w puławskich „Azotach” wysokoefektywnego projektu racjonalizatorskiego, dotyczącego odzysku energii w instalacjach kwasu azotowego oraz z wykorzystywanej dotychczas w instytucie (już 23 lata), zaprojektowanej przeze mnie, instalacji do badań utleniania amoniaku i redukcji tlenków azotu. W rzeczywistości jest to uniwersalna (może pracować pod dowolnym ciśnieniem poniżej 10 barów) mini wytwórnia kwasu azotowego, całkowicie zautomatyzowana, niewymagająca ciągłego nadzoru, mogąca wytwarzać do 2 t HNO3/d. W instalacji tej ja i mój następca wykonaliśmy wiele badań nie tylko własnych, ale również dla kilku firm zagranicznych.
Z Pana pracą były związane służbowe wyjazdy zagraniczne, proszę opowiedzieć jakąś anegdotę z podróży zagranicznej, a najlepiej kilka?
W czasie mojej pracy miałem dosyć dużo wyjazdów zagranicznych związanych z zaznajamianiem się z instalacjami kwasu azotowego, członkostwem w grupie roboczej d.s. zmniejszania emisji tlenków azotu w ramach Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, akwizycją, konferencjami i oddelegowaniem do pracy. Byłem w 19 krajach europejskich (w niektórych po kilka razy), w Uzbekistanie (Taszkient, Czyrczyk) i na Tajwanie (Tajpej) w Azji, w Johannesburgu, Sasolburgu, Secundzie, Moddernfountain, Durbanie i Sun City w Republice Południowej Afryki oraz w New Port w stanie Rhode Island, Bostonie w stanie Massachusetts i w Incline Willage nad jeziorem Tahoe w stanie Nevada w Stanach Zjednoczonych (piękne, duże jezioro, jedno z najgłębszych, o maksymalnej głębokości 501 m, położone na wysokości prawie 1900 m).
Ze względów zawodowych, ale nie tylko, najważniejsze były wyjazdy na Tajwan, do RPA i Bośni.
Na Tajwanie byłem 3 tygodnie w Tajpej, w firmie Nan Ya Plastic Corporation, w związku z uzgodnieniami dotyczącymi projektowania instalacji kwasu azotowego i adypinowego dla tej firmy. Razem ze mną byli dwaj przedstawiciele d.s. kwasu adypinowego z Instytutu Chemii Przemysłowej w Warszawie, trzech projektantów z Biura Projektów i Realizacji Inwestycji „Prosynchem” w Gliwicach oraz tłumaczka z Centrali Handlu Zagranicznego „Impexmetal” w Warszawie. Ja byłem przedstawicielem naszego instytutu, jako firmy opracowującej projekt procesowy instalacji kwasu azotowego, a projektanci z Prosynchemu – jako potencjalni wykonawcy projektu technicznego obu instalacji. Wszystkie dni robocze były dla nas dniami egzaminu, Chińczycy pytali o wszystko, co im przyszło do głowy i skrupulatnie notowali. Pracowaliśmy po 10 godzin dziennie z półgodzinną przerwą obiadową. Obiady dla nas i dla Chińczyków były dostarczane „pod nos” przez firmę cateringową. Chińczycy szybko zjadali obiad i zasypiali na kilkanaście minut na krzesłach, a my tylko podziwialiśmy tę umiejętność. W niedziele organizowali nam atrakcyjne wycieczki nad Pacyfik i w okolice Tajpej. Najbardziej zaskoczyła nas bardzo zmienna, tropikalna pogoda. Intensywne słońce i intensywne deszcze były na przemian, co kilka godzin, klimat jak w saunie, na szczęście wszędzie była klimatyzacja. W efekcie tego wyjazdu Chińczycy kupili od „mojego” instytutu projekt procesowy, ale do realizacji inwestycji nie doszło. Nie wiem, czy kupili projekt procesowy instalacji kwasu adypinowego.
Drugi atrakcyjny, 3-tygodniowy wyjazd miałem do RPA. Poleciałem tam sam, z przesiadką w Hamburgu, na zlecenie niemieckiej firmy Heraeus, dla której prowadziłem badania różnych katalizatorów do utleniania amoniaku, w celu wykonania analiz laboratoryjnych sprawności utleniania amoniaku do tlenku azotu w instalacjach kwasu azotowego w Sasolburgu, Secundzie i Moddernfountain, w każdej po 5 dni roboczych, i nauczenia tamtejszych czarnoskórych laborantów wykonywania tych analiz. Musiałem zabrać ze sobą 10 specjalnych, szklanych kolb próżniowych, bo w RPA były one nieznane i niedostępne. Niemcy znaleźli i opłacili mi tam opiekunów, mieszkających tam Polaków, którzy zapewniali mi transport między lotniskiem a hotelami i między hotelami a fabrykami, a w dni wole od pracy – bardzo atrakcyjne wycieczki (do Durbanu, Sun City i na safari do jakiegoś parku narodowego (nie pamiętam, gdzie to było)). Kąpiel w cieplutkim Oceanie Indyjskim, w Durbanie, „zaliczyłem”. Na koniec pobytu była uroczysta kolacja, na której serwowano różne egzotyczne dania, między innymi z mięsa krokodyla i antylopy. W trakcie wykonywania analiz w RPA zaskoczyło mnie znacznie niższe ciśnienie atmosferyczne niż zwykle bywa w Puławach. Wynika to z tego, że miejscowości, w których były fabryki, znajdowały się na wysokości około 1750 m nad poziomem morza, tj. tylko około 150 m niżej niż szczyt Giewontu. Po powrocie do Puław otrzymałem od Niemców podziękowania za dobrze wykonaną pracę i umowę na dalsze badania, kilkakrotnie przedłużaną. Współpraca instytutu z tą firmą była i chyba jeszcze jest kontynuowana, już bez mojego udziału.
Trzeci atrakcyjny, ale bardzo odpowiedzialny, wyjazd miałem do fabryki „Azot” w Gorażde w Bośni, gdzie byłem od 10.06 do 15.09 w 1982 r. To był trudny okres stanu wojennego w Polsce, kontakty z żoną i instytutem były utrudnione i kontrolowane. Pojechałem tam na rozruch nowej instalacji kwasu azotowego w fabryce „Azot” w Gorażde w Bośni. Instalację tę zbudowano na podstawie projektu procesowego, którego byłem głównym twórcą, a w czasie jej rozruchu pełniłem funkcję technologa. Rozruch trwał dłużej niż zakładaliśmy, bo w czasie rozruchu mechanicznego okazało się, że kolumna absorpcyjna źle funkcjonuje (nie działały przelewy z powodu błędu konstrukcyjnego) i trzeba było je naprawić. Naprawa pod moim nadzorem 40 przelewów, związana ze spawaniem wewnątrz nagrzanej przez słońce i mokrej wewnątrz kolumny, w ciasnej przestrzeni między półkami, była zajęciem bardzo trudnym i wyczerpującym. Schudłem kilka kilogramów, ale udało się. Dalszy rozruch mechaniczny i technologiczny przebiegł już zgodnie z planem, chociaż z „przygodą”, którą opowiem w dalszej części wywiadu. Tzw. 3-dniowy ruch gwarancyjny przebiegł pomyślnie, dotrzymane zostały wszystkie gwarancje, nie płaciliśmy żadnych kar. Instalacja pracowała dobrze, ale krótko, tylko do czasu rozpadu byłej Jugosławii, czyli około 10 lat. Serbowie podczas wojny z Bośniakami w latach 1992-1995 zbombardowali całą fabrykę (wszystkie instalacje) i nie została ona odbudowana.
Czy w czasie Pana pracy zdarzały się sytuacje niebezpieczne, przecież materiałów łatwopalnych jest pełno w fabryce nawozów sztucznych?
Na szczęście, bezpośrednio z moją pracą, tylko raz zdarzyła mi się bardzo niebezpieczna sytuacja, ale zakończyła się szczęśliwie, bez negatywnych skutków. Było to w tej fabryce, w Bośni, o której wcześniej opowiadałem. W krótkim czasie po pierwszym zainicjowaniu przeze mnie płomieniem wodorowym reakcji utleniania amoniaku zadziałała prawidłowo blokada od maksymalnej temperatury w reaktorze, spowodowana zbyt wysokim stężeniem amoniaku w mieszaninie z powietrzem i instalacja wyłączyła się automatycznie. Do tego momentu wszystko odbyło się tak, jak być powinno. Stojąc tuż przy reaktorze, nagle spostrzegłem przez wziernik gwałtowny rozbłysk siatek katalitycznych, co świadczyło o możliwości, za chwilę, wybuchu mieszaniny amoniakalno-powietrznej (wybuch następuje przy stężeniach amoniaku od 15 do 28, a nawet do 33,6 % objętościowych). W błyskawicznym tempie pobiegłem do znajdującej się tuż obok sterowni i zdążyłem nacisnąć wyłącznik główny instalacji. Udało się! Okazało się, że automatyk nieświadomie, źle zaprogramował „zdejmowanie” (usuwanie) blokady, zamiast ręcznego, przez sterowniczego, zaprogramował automatyczne, po obniżeniu się temperatury poniżej wartości dopuszczalnej. Naszym niedopatrzeniem było, że w wytycznych do pomiarów i automatyki nie zamieściliśmy odpowiedniej instrukcji zdejmowania blokady. Nikt nie zauważył tego również w projekcie technicznym.
Druga niebezpieczna sytuacja nie była związana z wykonywaną pracą, a wydarzyła się wiele lat temu (chyba to był koniec lat 70.?) w Zakładach Azotowych „Puławy”, na terenie których mieści się instytut, w którym pracowałem. Pamiętam, było to około południa w Wielki Piątek. Siedząc przy biurku nagle usłyszałem potężny huk, dźwięk rozbijających się gdzieś blisko szyb i poczułem wstrząs całego budynku. Przez okno zobaczyłem olbrzymią „chmurę” pyłu przy instalacji amoniaku, znajdującej się w pobliżu (około 250 m). Okazało się, że był to skutek wybuchu wodoru w budynku pompowni. Zginęło wtedy dwóch pracowników, z budynku zostały tylko fundamenty, w pobliskich budynkach wypadły całe okna lub tylko szyby. W budynku instytutu, w części laboratoryjnej pospadały szyby osłaniające świetlówki, ale nic nikomu się nie stało.
Panie Kazimierzu, czy w swojej pracy i podróżach spotkał Pan człowieka-naukowca, który zrobił na Panu wielkie wrażenie, jeśli tak to proszę o nim powiedzieć.
W okresie mojej pracy i podróżach miałem kontakty z kilkoma znanymi i cenionymi profesorami, ale z żadnym z nich nie współpracowałem. Z racji tego, że przez wiele lat byłem członkiem Rady Naukowej naszego instytutu, wybieranym przez załogę, miałem kontakty z Profesorami: Stefanem Weychertem z Politechniki Warszawskiej, Jerzym Schroederem z Politechniki Wrocławskiej, Zbigniewem Hubickim z UMCS w Lublinie, Mariuszem Fotymą z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach. W byłym ZSRR poznałem Profesora Wiktora Barełko i Jego współpracowników w Instytucie Fizyki Chemicznej w Czernogołowce pod Moskwą. To był bardzo ceniony w ZSRR profesor, bo pracował między innymi dla kosmonautyki. Na bazie publikacji Profesora i rozmów z Nim, samodzielnie wykonałem elektrotermograf, tj. zestaw aparatury do badań (porównywania) aktywności katalizatorów do utleniania amoniaku, uformowanych w postaci cienkich drutów z metali szlachetnych, głównie ze stopów platyny z rodem, platyny z rodem i palladem oraz palladu ze złotem lub niklem.
W okresie mojej pracy duże wrażenie na mnie zrobił natomiast nie „typowy” naukowiec, ale niezwykły inżynier, mój pracodawca, były Dyrektor, doc. dr inż. Bolesław Skowroński (1933 – 2008). Był dyrektorem instytutu przez 38 lat, co uważam za Jego niebywałe osiągnięcie. Dopiero nieuleczalna choroba i śmierć spowodowała zakończenie Jego dyrektorowania. Bardzo dobrze lub dobrze znał wszystkie technologie w przemyśle nawozowym i dzięki temu miał bardzo dobre kontakty z kadrą kierowniczą we wszystkich zakładach azotowych. Był człowiekiem bardzo pracowitym i skrupulatnym. Prowadził na bieżąco codzienne notatki ze wszystkich rozmów, narad, spotkań, konferencji itp. Podejmował nawet ryzykowne, ale zawsze trafne decyzje w zakresie działania instytutu. Nie przeszkadzał w pracy (przynajmniej mnie), a inspirował i pomagał.
Największe wrażenie na mnie wywarło troje spotkanych, typowych naukowców-wykładowców w czasie studiów na Wydziale Chemicznym Politechniki Łódzkiej. Tej klasy Profesorów życzyłbym wszystkim studentom. To Oni należeli do grona głównych twórców politechniki, a w szczególności Wydziału Chemicznego. Wymienię i scharakteryzuję ich w takiej kolejności:
- Prof. Alicja Dorabialska (1897 – 1975) – wykładowca chemii fizycznej, zwana przez asystentów i studentów „Babcią”. W czasie, kiedy słuchałem Jej wykładów i zdawałem u Niej egzamin miała około 68 lat. Była kobietą postury mikro (wzrost może nieco ponad 150 cm, bardzo szczupła) o niesamowicie silnym, donośnym głosie, który był doskonale słyszalny w dużej auli mieszczącej ponad 200 studentów. Mówiła staranną, nieskazitelną polszczyzną. Uczyła głównie rzeczy praktycznych, mniej teoretycznych. Zanim trafiła do Łodzi odbyła dwa staże w Paryżu pod kierunkiem naszej dwukrotnej Noblistki Marii Skłodowskiej-Curie, a potem została pierwszą w przedwojennej Polsce kobietą-profesorem w uczelni technicznej, tj. w Politechnice Lwowskiej. Maria Skłodowska-Curie była dla Niej wzorem, idolem, i – prawdopodobnie dlatego – kontynuowała badania, głównie w zakresie radiacji (promieniowania) izotopów promieniotwórczych i towarzyszącym jej efektom cieplnym. W Jej gabinecie, na ścianie wisiał olbrzymi, olejny portret Noblistki, której biografię należało znać, żeby nie „podpaść” na egzaminie. Wiedzę studentów oceniała bardzo sprawiedliwie. Asystentów i studentów traktowała jak swoje dzieci i często zwracała się do nich per „dziecko kochane”. Własnych dzieci nie miała, nie założyła rodziny, całe dorosłe życie poświęciła nauce. Mieszkała w małym mieszkaniu, w jednym z budynków politechniki, bardzo blisko miejsca pracy. Swoje wynagrodzenie często w dużej części rozdawała swoim asystentom, co było przez nich bardzo mile widziane i wzbudzało duże emocje w dniach wypłaty.
- Prof. Mieczysław Serwiński (1918 – 1999) – wykładowca inżynierii chemicznej, zanim został samodzielnym pracownikiem naukowym był asystentem Prof. Alicji Dorabialskiej. Był mężczyzną raczej niskiego wzrostu, krępej budowy ciała, zawsze starannie ubranym (obowiązkowo z krawatem), ogolonym i uczesanym, do przesady punktualnym. Zwaliśmy go „Mieciem”. Do każdego wykładu był świetnie przygotowany, mówił bezbłędną polszczyzną, posiadał niezwykłą umiejętność rysowania kredą na tablicach. Jego odręczne rysunki i wykresy wyglądały tak, jak by były wykonane za pomocą przyrządów (linii, cyrkla lub szablonów). Większą uwagę zwracał na wiedzę praktyczną niż teoretyczną. Uważam go za najlepszego z moich wykładowców. Bardzo starał się o ułatwienie studentom zdobywania wiedzy. Sam opracował dwa grube skrypty, a z udziałem asystentów obszerny zbiór zadań i podręcznik do ćwiczeń laboratoryjnych. Studentów oceniał bardzo sprawiedliwie, prowadził specjalny rejestr egzaminowanych studentów, w którym zapisywał podstawowe dane osobowe i ocenę z egzaminu. Miał niezwykłą zdolność i łatwość pisania. Według opowiadań asystentów potrafił zapisać odręcznie do 30 stron papieru kancelaryjnego formatu A4 dziennie, nie lubił urlopów, grał na skrzypcach, śpiewał w chórze. Inżynierię chemiczną rozwinął od katedry, poprzez instytut do wydziału, był też rektorem politechniki, radnym w Łodzi, posłem na Sejm, chyba przez trzy kadencje?
Uważam, że tej klasy ludzie jak Profesor Serwiński (ale niekoniecznie naukowcy) powinni zarządzać, lub mieć duży wpływ na zarządzanie, na wysokich i najwyższych szczeblach władzy. Wydaje mi się, że najlepszym przykładem tego jest Prof. Jgnacy Mościcki (1867-1939), trzeci prezydent Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1926-1939, inicjator budowy i budowniczy zakładów azotowych w Tarnowie.
- Prof. Edward Józefowicz (1900 -1975) – wykładowca chemii nieorganicznej, mężczyzna dosyć wysoki, szczupły, prosty, z krótkimi wąsami (tylko pod nosem), posiwiały, niezwykle pracowity, zwany „Józiem”. Jako wykładowca, nie dorównywał Profesor Dorabialskiej i Profesorowi Serwińskiemu, bo mówił cicho, monotonnie i nie potrafił wzbudzać zainteresowania studentów. Na szczęście do egzaminu można było nauczyć się z Jego książki. Napisał książkę „Chemia nieorganiczna”, uznawaną za jeden z najlepszych podręczników, która – w III wydaniu, które posiadam – zawiera 32 rozdziały, 862 strony z zadrukowanym małą czcionką polem tekstowym 20 x 13,5 cm. W książce tej, poza teorią, jest opis wszystkich znanych wówczas pierwiastków i olbrzymiej ilości związków. Szacuję, że do jej napisania Profesor musiał skorzystać z co najmniej kilku tysięcy publikacji, wiele z nich przetłumaczyć, „wyłowić” z nich i zanotować istotne informacje. Ile potrzeba było na to czasu? – nie potrafię oszacować. Znał 7 języków obcych, w których robił tłumaczenia w obydwie strony. Bardzo sprawiedliwie oceniał wiadomości studentów na egzaminach, nie słyszałem o przypadku, żeby ktoś dostał 2 już po pierwszym pytaniu. Na egzamin brał po 3 osoby i kolejno zadawał pytania. Jeśli ktoś nie potrafił odpowiedzieć, pytanie przechodziło na następnego studenta. Jeśli nikt nie odpowiedział lub powiedział za mało, to Profesor udzielił studentom wyczerpującej odpowiedzi. Jeden ze studentów (z Tanzanii) zażyczył sobie zdawanie egzaminu w języku angielskim. Profesor oczywiście zgodził się, ale na koniec egzaminu usłyszał po angielsku odpowiedź mniej więcej tej treści: Panie Zablon (to imię tego studenta), przykro mi, ale stwierdzam, że Pan nie zna nie tylko chemii, ale też angielskiego. Następne dwa egzaminy, tj. poprawkowy i komisyjny, również nie były pomyślne dla studenta z Afryki i musiał pożegnać się z nami i z naszą uczelnią.
Do tej odpowiedzi dodam jeszcze taką dygresję. Jak dowiaduję się o poczynaniach współczesnych karierowiczów, przeważnie nominatów partyjnych, na różnych szczeblach zarządzania w kraju, udających wielkich specjalistów (co jakiś czas w różnych dziedzinach!) i usiłujących narzucać ludziom swoją wolę, to – najdelikatniej mówiąc – mnie to irytuje. Czy ci pseudo specjaliści nie zdają sobie sprawy, że się kompromitują i szkodzą? Ale najgorsze jest to, że – niestety – zadziwiająco dużo ludzi ich popiera.
Proszę Pana, miał Pan bardzo intensywne życie zawodowe, czy był czas na hobby? Czy teraz dopiero na emeryturze ma Pan czas na swoje pasje?
Nie miałem i nie mam jakiegoś oryginalnego hobby. Koncentrowałem się głównie na pracy i rodzinie. Lubię majsterkować, uprawiać działkę pracowniczą, naprawiać sprzęt AGD (za wyjątkiem elektroniki), dawniej również swojego fiata 125P. Wbrew pozorom, na emeryturze nie mam więcej wolnego czasu, bo wszystko wykonuję znacznie wolniej, i więcej czasu i więcej angażuję się w prace w domu. W wolnym czasie sporo „buszuję” w Internecie (żona twierdzi, że stanowczo za dużo), na bieżąco śledzę, co się dzieje w „moim” instytucie i we wszystkich zakładach azotowych. Razem z żoną oglądamy w telewizji wybrane programy informacyjne, przyrodnicze i sportowe. Lubimy oglądać mecze siatkówki i piłki nożnej oraz skoki narciarskie a ostatnio również tenis. Ja lubię jeździć na rowerze, uważam, że jest to najlepszy i ekologiczny środek transportu indywidualnego. Od dawna nie mogę zabrać się za porządki w piwnicy, garażu i altanie, a czas ucieka i …..?.
Na koniec jeszcze pytanie, co by Pan doradził młodzieży, która zastanawia się, czy zostać inżynierem i realizować się w naukach ścisłych, pracować oraz realizować się w przemyśle?
Na to pytanie odpowiem tak: Na pewno warto się kształcić, bo kształcenie się jest jak wchodzenie na wieżę widokową, im wyżej się wejdzie, tym pole widzenia jest większe i można „zdobyć” więcej informacji przydatnych w życiu i ciekawych. Przy wyborze kierunku kształcenia ważne jest, aby udało się wybrać odpowiedni do predyspozycji i zainteresowań i by rokował perspektywy atrakcyjnej i satysfakcjonującej pracy. Wiem, że dla większości około 20-letnich osób nie jest to zadanie łatwe, ale próbować trzeba. Nie należy bać się rozłąki z rodziną i przyjaciółmi, nie mieć kompleksów i nie zrażać się doraźnymi niepowodzeniami.
Aktualne warunki studiowania wydają mi się bardziej przyjazne i dogodne, ale mniej przyjemne, niż w czasie moich studiów, ponieważ życie towarzyskie studentów zanika i jest mniej wesołe i mniej zdrowe. Telefony, komputery, tablety i telewizory „zajmują” prawie cały wolny czas, wymuszają bezruch, a brak ruchu negatywnie wpływa na zdrowie.
Uważam, że w każdym zawodzie można się realizować, ważne jest by lubić swoją pracę, wykonywać ją solidnie i mieć z niej satysfakcję i godne warunki życia.
Pochodząc z Wężewa można też zrobić karierę naukową, co udowodniła Pani dr hab. Wioleta Błaszczak-Bąk, która już jest profesorem uczelnianym na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Życzę Jej, żeby została pierwszym z Wężewa profesorem, „belwederskim”, tzn. mianowanym przez Prezydenta RP.
Panie Kazimierzu, dziękuję bardzo za wywiad i – w imieniu swoim i Zarządu Ochotniczej Straży Pożarnej w Wężewie – za wieloletnie zaangażowanie i pomoc niesioną dla jednostki OSP w Wężewie. Życzymy Panu wielu lat w zdrowiu i pomyślności oraz prosimy o więcej artykułów publikowanych na naszej stronie internetowej.
Dziękuję bardzo!
Prezes Zarządu Ochotniczej Straży Pożarnej w Wężewie
Krzysztof Wyszkowski
Ja również bardzo dziękuję za życzenia i za przeprowadzenie ze mną tego wywiadu. Czuję się wyróżniony, zaszczycony i dowartościowany za moją pomoc dla OSP w Wężewie.
Również życzę Panu, wszystkim członkom OSP i mieszkańcom w Wężewie oraz Czytelnikom tego wywiadu poza Wężewem, dużo zdrowia, sukcesów, radości, przyjemności oraz spełnienia marzeń i planów. Z góry przepraszam Czytelników za niewyjaśnienie znaczenia wielu określeń technicznych i z branży chemicznej oraz zbyt długie odpowiedzi na pytania Pana Prezesa
Z poważaniem
Kazimierz Kozłowski